Widzę że nikt się nie odezwał, wiec napisze dla potomnych do czego doszłam.
Dodam że nigdy się z tym cholerstwem nie spotkałam, a widziałam sporo. Bardzo podobne wybroczyny dają dwie choroby, ospa karpia (w tym wypadku wykluczona metodą dedukcji, z tego co się orientuję atakuje tylko karpiowate)
I Limfocytoza (stawiam na to) jest to choroba wirusowa, normalny mikroskop by mi nie pomógł w tym wypadku, z tego co doczytałam do zakażenia mogło dojść nawet 6mc wcześniej (wiec zanim kupiłam rybę) i to by się zgadzało bo tak jak pisałam wyżej, w zbiorniku od dłuższego czasu nic nie było zmieniane. jak już pisałam choroba wirusowa, z racji tego nie ma leku, przynajmniej do niczego się nie dokopałam wertując książki, jest jedna możliwość próby ratowania ryby, ale jeszcze się nad nią zastanawiam, gdyby wikwit był na ogonie (obcięcie mechaniczne tej części), natomiast w tym wypadku wykwit jest na głowie. Istnieje możliwość przebicia wykwitu rozgrzaną igłą, aby pozbyć się wirusa trzeba to zwyczajnie wypalić.
Na ta chwilę ryba poszła do kwarantanny (guz jeszcze nie pękł więc wirus raczej się nie wydostał na zewnątrz) no i zastanawiam się co dalej, czy bawić się w męczenie ryby, czy po prostu ją uśmiercić jak sugeruje większość znawców. Dziś jeszcze będę kontaktować się z ichtiologiem i podejmę decyzję. Chcę znać realne szanse że po takim zabiegu guzy nie powrócą w innym miejscu, nie chcę też narażać ryby na niepotrzebne męczarnie, jakby to miało pomóc tylko na chwilę.
Ogólnie to mi przykro bo rzadko kiedy musiałam się poddać. Ta samiczka jest moją ulubioną rybą, to ona rządziła w zbiorniku, ustawiła i borelli i samca. Na ta chwile jest też pełna wigoru i zbytnio po niej choroby nie widać, więc co innego jest uśmiercić rybę która dogorewa a co innego rybę na pierwszy rzut oka wygląda na zdrową